niedziela, 25 stycznia 2015

Druga szansa.



JEDNOPART DRUGI


Światło.
Wszędzie tylko światło. I nic poza nim.
Nie ma żadnych konturów. Nic nie jest wyostrzone. Nicość skąpana w oślepiającej jasności, która razi w oczy. Mrużę je, jednak to nic nie daje. Niczego nie potrafię dostrzec, przez co wciąż stoję w jednym i tym samym miejscu, nie chcąc robić po omacku kroków w przód ani w tył, ponieważ takie ruchy mogły być dla mnie niebezpieczne.
Gdzie ja jestem? - przebiegło mi przez myśl.
I nagle wszystko się zmieniło. Jest lepiej. O wiele przyjemniej. Każdy promień tego wszędobylskiego światła jest kojący dla mojej skóry. Ciepły, ale nie gorący. Delikatny i komfortowy, a nie szorstki i uwierający. Cała jestem skąpana w tej przyjemnej poświacie. I czuję się błogo, jakbym unosiła się w powietrzu. Widocznie zdążyłam się już przyzwyczaić do niego i dlatego przestało mi przeszkadzać.
Wciąż jednak nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Nie wiedziałam, w jaki sposób się tutaj znalazłam, ponieważ niczego nie pamiętałam. Miałam pustkę w głowie i mimo moich wysiłków, niczego nie potrafiłam sobie przypomnieć.
- Alicjo, chodź za mną - usłyszałam nagle.
Głos ten wywodził się dosłownie znikąd i docierał do mnie z każdej strony tego dziwnego i pustego miejsca, w którym aktualnie przebywałam. Wyglądało to tak, jakby odbijał się echem od ścian… tyle, że ścian tutaj nie było. Tak właściwie niczego tutaj nie było.
- Chwyć się mnie i chodź - usłyszałam ponownie.
Zaczęłam się nerwowo rozglądać dookoła siebie. Czego mam się chwycić? A raczej - kogo? Dokąd iść? I po co? Tutaj jest mi całkiem dobrze, skąd mam mieć pewność, że tam - obojętnie, gdzie to jest - będzie mi lepiej? Dlaczego mam wierzyć komuś, kogo nie znam? A przynajmniej nie potrafię rozpoznać po głosie
I nagle zobaczyłam rękę, wyłaniającą się z jednej z chmur, które przebijały się przez światło. Nawet nie zauważyłam momentu, w którym krajobraz się zmienił. Dopiero teraz się zorientowałam, że przez poświatę zaczęły przebijać się delikatne obłoczki. I to właśnie z nich w tym momencie wyłoniła się ów ręka. Dłoń ta była żylasta, zniszczona pracą i pomarszczona, jakby należała do starszej osoby, która podczas swojego życia imała się różnych zajęć, by zarobić dla siebie (i może też dla swojej rodziny) na kawałek chleba. I z pewnością była to dłoń kobiety, poznałam to po paznokciach misternie upiłowanych na półokrągło.
Te informacje jednak w niczym mi nie pomogły, bo dalej nie wiedziałam, co powinnam teraz zrobić.
- Jestem z ciebie dumna, Alicjo - znów usłyszałam ten sam głos, tym razem jednak z pewnością mogłam powiedzieć, że należał on do kobiety. - Dałaś mu radę. Wygrałaś i teraz możesz odpocząć. Należy ci się nagroda - przekonywała mnie.
Nie miałam pojęcia, o czym ona do mnie mówi. Z kim wygrałam? W co? I dlaczego tutaj jestem? Czyżby to była jakaś nagroda za ów zwycięstwo? Do tego nie miałam pojęcia, kim jest osoba, która tak bardzo mnie namawia do przejścia w inne miejsce. I co ja takiego zrobiłam, aby ona mogła być ze mnie dumna? Czy aby na pewno zasłużyłam sobie na takie słowa?
Nagle osoba, która wciąż do mnie przemawiała, wyłoniła się w pełni z chmur, tak że zobaczyłam ją w całej okazałości. I od razu ją poznałam. Francesca. Babcia Paolo, mojego męża… byłego męża, która pomagała mi przez ten cały czas mojej walki z nim. Ona doskonale wiedziała, na co tak naprawdę było stać jej wnuka i robiła wszystko, abym uwolniła się od tego psychopaty. Wspierała mnie do czasu swojej śmierci, później musiałam sobie radzić z tym wszystkim sama…
No właśnie, przecież babcia Francesca nie żyje! Czy to znaczy, że… że ja także nie żyję?
- Gdzie jestem? - spytałam ją ledwo słyszalnym szeptem, przejęta własnym odkryciem sprzed chwili.
Do niej moje słowa, na szczęście, dotarły.
- Jesteś u progu bram Boga - wyjaśniła mi z anielskim uśmiechem.
I, jakby na potwierdzenie jej słów, z chmur okalających naszą dwójkę wyłoniła się wielka, pozłacana brama, zapierająca dech w piersiach każdemu, kto ją ujrzał. Niczego więcej nie widziałam, żadnego płotu czy jakiegokolwiek innego ogrodzenia, które oddzielałoby niebo od… tego miejsca, w którym teraz jestem i którego wciąż nie umiem odpowiednio nazwać.
- Czy to znaczy, że nie żyję? - nie sądziłam, że kiedykolwiek wypowiem takie słowa i że przyjdzie mi to z taką łatwością.
- Jeszcze nie. Jesteś na skraju życia i śmierci - mówiła znudzona Francesca, jakby takie pytania były dla niej codziennością. - Gdy przekroczysz ze mną progi tej bramy, umrzesz. Ale tam będzie ci lepiej.
- Ale… dlaczego umarłam? Co się stało? Babciu, ja niczego nie pamiętam… - wyszeptałam przerażona i zdezorientowana jednocześnie, kręcąc głową.
Francesca tymczasem uśmiechnęła się, gdy tylko usłyszała, w jaki sposób się do niej zwracam. Pamiętam dzień, w którym poprosiła mnie, abym mówiła do niej per „babciu”, ponieważ traktuje mnie jak własną wnuczkę, której nigdy nie miała…A wnukiem nie mogła się szczycić, nie zasłużył sobie na to.
Nie mogłam jednak dłużej uśmiechać się do tych pięknych wspomnień, które były nieliczne z tamtego okresu mojego życia, ponieważ musiałam skupić się na wydarzeniach rozgrywających się dookoła mnie. One w tej chwili były istotniejsze. Nagle bowiem wszystko zaczęło się rozmywać, by po chwili na nowo robić się ostre. Byłyśmy jednak w kompletnie innym miejscu niż do tej pory. Stałam teraz wraz z babcią Francescą na sądowym korytarzu. Pod jedną z sal wysoki, ponad dwumetrowy szatyn, przechadzał się w tę i z powrotem. Był zdenerwowany i zaniepokojony, zapewne tym, co działo się za ścianą. Dopiero, gdy przystanął, jakby się zmęczył ciągłym chodzeniem w kółko i spojrzał prosto na mnie, rozpoznałam go. Grzesiek.
- On nas nie widzi - babcia Francesca szepnęła mi na ucho uspokajająco. - Bo nas tak naprawdę tutaj nie ma - dodała, mimo że nie za wiele mi to wyjaśniało.
- Co się dzieje? - zapytałam, będąc kompletnie zdezorientowaną.
- Alicjo, znalazłaś się tu, bo uciekłaś od Paolo - babcia Francesca, patrząc na mnie dobrodusznie, ze spokojem zaczęła mi wszystko tłumaczyć, jednocześnie odblokowując w mojej głowie konkretne wspomnienia. - Wzięłaś z nim rozwód i wyjechałaś wraz z Roberto z Modeny. Nie wiedziałaś, gdzie się podziać i nagle przyszła ci myśl o Rzeszowie. W końcu był to jeden z najbardziej oddalonych od Włoch krańców Polski, w którym Paolo nie miał prawa cię szukać, bo nigdy ani słowem nie wspomniałaś mu o tym mieście. I muszę ci się teraz przyznać, skarbie, że maczałam w tym palce… - uśmiechnęła się pod nosem, zadowolona z siebie. - Później na waszej drodze, twojej i Roberto, postawiłam Piotrka. Tak, tego samego, który siedział z tobą w liceum w ławce i któremu odrabiałaś zadania domowe, gdy ten nie miał na to czasu, bo poświęcał się bez reszty treningom. Chciałam, abyś miała w kimś wsparcie. Wiedziałam, że na nikogo innego nie mogłaś liczyć w swojej ojczyźnie, a Piotrek wydawał się być naprawdę dobrym człowiekiem. I nie myliłam się, pomógł ci w znalezieniu mieszkania, pracy, w opiece nad synem… - wyliczała.
Z każdym kolejnym jej słowem zaczynałam sobie powoli przypominać całe moje życie, które tak nagle mi umknęło. Zdanie matury w Częstochowie, wyjazd do Włoch, rozpoczęcie wymarzonych studiów fotograficznych, staże i praktyki, wielki świat, poznanie Paola, wielka miłość, ślub z nim, ciąża, narodziny Roberto, po których moja życiowa sielanka się skończyła. Z dnia na dzień. Byłam szczęśliwa, mimo że musiałam na pewien czas swoją fotograficzną karierę zawiesić na przysłowiowy kołek, czego nigdy wcześniej sobie nie wyobrażałam. Ale narodziny syna wszystko zmieniły. Roberto zmienił moje postrzeganie świata. Myślałam wtedy, że moje szczęście będzie trwało wiecznie. A jednak tak się nie stało. Zaczęły się kłótnie o byle co, które coraz częściej przeradzały się w awantury, podczas których nie obce mi było zastraszanie, poniżanie, czy pobicia. Wielokrotne wizyty na ostrym dyżurze dawały mi do myślenia, jednak obietnice poprawy, które składał mi Paolo, sprawiały, że wracałam do piekła na ziemi, licząc, iż Włoch się zmieni - jeśli nie dla mnie, to przynajmniej dla swojego syna. Tak, byłam w nim zakochana do szaleństwa i mogłam znieść naprawdę dużo, jednak codzienność stawała się coraz gorsza. Nie wiem, w jaki sposób znalazłam w sobie siłę, aby wnieść pozew o rozwód, a później przez tyle czasu udowodniać przed nim winę Paola. Kiedy w końcu udało mi się uzyskać orzeczenie o rozpadzie naszego małżeństwa z jego winy, podjęłam się kolejnego kroku - uciekłam z Robertem do Polski, by tu zacząć wszystko od nowa. I kiedy moje życie znów zaczęło nabierać kolorów, gdy już stawałam na nogi. wrócił Paolo…
- Bardzo się wtedy wystraszyłam, bo nie spodziewałam się, że was znajdzie. Na całe szczęście miałaś obok siebie Piotrka, jego narzeczoną Olę i jego przyjaciela Grześka - mówiła dalej babcia, jakby doskonale słyszała moje myśli. - Wierzyłam, że wam się uda, że nic ci się nie stanie… - nagle urwała, jakby jej przeczucia się jednak nie sprawdziły.
- To jest ostatnia rozprawa o zakaz zbliżania się do mnie i do Roberta? O odebranie mu w pełni praw rodzicielskich? - upewniałam się, wracając do teraźniejszych wydarzeń, rozgrywających się tuż przed moim nosem.
- Tak, kochanie. Widzę, że przypomniałaś sobie wszystko na dobre - Francesca uśmiechnęła się pod nosem, głaszcząc mnie po głowie. - To teraz patrz, jak ci się udało.
I zaraz po słowach babci, wyszłam z sali w białej koszuli, czarnej ołówkowej spódnicy i wysokich obcasach, zdenerwowana, ale z wyraźną ulgą wypisaną na twarzy. Nigdy nie sądziłam, że jestem taka chuda! Dopiero teraz to zauważyłam, kiedy z boku spojrzałam sama na siebie. To pewnie nerwy mnie zjadły, ostatnio naprawdę bardzo się stresowałam powrotem Paolo. Obawiałam się o życie moje i mojego syna, bowiem Włoch był nieobliczalny. A mimo wszystko stanęłam z nim w szranki i, proszę, udało mi się zwyciężyć! 
Dziwnie było mi patrzeć z boku na samą siebie i na wydarzenia, które przecież już się wydarzyły i w których osobiście wzięłam udział, ale wciąż stałam na sądowym korytarzu i się temu wszystkiemu przyglądałam. Grzesiek właśnie do mnie podbiegł z oczekiwaniem wymalowanym na twarzy, a ja mu tłumaczyłam, że się udało, że jesteśmy wolni. Chłopak, gdy tylko usłyszał moje słowa, porwał mnie w swoje ramiona i zaczął okręcać wokół własnej osi, aż zakręciło mi się w głowie. Byłam szczęśliwa i nawet groźby Paola o tym, że się doigram i mnie kiedyś dopadnie, które rzucał pod nosem w sądowej sali w moim kierunku po włosku, aby nikt oprócz mnie go nie zrozumiał, w tej chwili mnie nie obchodziły. Nie przejmowałam się tym, bo wygrałam, a on już nic nie mógł zrobić mi i Roberto, przede wszystkim jemu. To czyniło mnie spokojniejszą. I szczęśliwą.
- To musimy to koniecznie oblać - powiedział Piotrek, ściskając mnie.
Właśnie wrócił sprzed budynku, bo jak twierdził - tam się mniej stresuje, niż na sądowych korytarzach.
- Nawet nie wiecie, jaką nieopisaną ulgę teraz czuję! - usłyszałam własny głos, a z moich oczu zaczęły płynąć łzy szczęścia.
Po tym słowach utonęłam w uścisku Grześka i Piotrka, którzy jednocześnie zaczęli zapewniać mnie, że od tej chwili wszystko będzie w porządku i on nic mi już nigdy więcej nie zrobi.
- Chodźmy już stąd - szepnęłam po chwili, wyswobadzając się z ich uścisku. - Mam już serdecznie dosyć tych murów.
- Oczywiście, czego tylko sobie życzysz. To co, może pojedziesz z nami na trening? - zapytał Piotrek. - A później pojedziemy po Roberta do przedszkola i może zrobimy jakiś uroczysty obiad, żeby to uczcić? Hm?
- Ty czasami masz naprawdę genialne pomysły, Nowakowski - cmoknęłam go w policzek.
Objęta przez Grześka, wyszłam w tej dwuosobowej obstawie z sądu, po czym wszyscy odjechaliśmy w stronę Hali Podpromie, na której chłopcy wraz ze swoimi kolegami z drużyny codziennie trenowali.
I wszystko znów się rozmazało, a kolejną sytuacją, którą prezentowała mi babcia Francesca (a może nawet i sam Bóg chciał, abym wiedziała, co się wydarzyło, zanim przekroczę próg Jego bram?; będę musiała później o to zapytać babcię) rozgrywała się przed Podpromiem. Wysiadłam właśnie z samochodu i w towarzystwie Grześka i Piotrka kierowałam się do wejścia. Nagle przystanęłam w miejscu, przypominając sobie o czymś. Moja reakcja zdziwiła chłopaków.
- Coś się stało? - zapytał Grzesiek zaniepokojony moim zachowaniem.
Ostatnio bowiem zdarzało mi się wpadać w panikę z nawet błahych powodów. Wszystko to było spowodowane powrotem Paola.
- Nie, nic - uśmiechnęłam się od razu uspokajająco w ich kierunku, przeszukując kieszenie. - Z tego wszystkiego zostawiłam torebkę w samochodzie, a tam mam wszystko.
Przede wszystkim chodziło mi o mój telefon. Wolałam mieć go przy sobie, gdyby Roberto albo jego wychowawczynie chciały się ze mną skontaktować, bo coś ich zaniepokoiło. Trudno było mi pojąć, że kilkadziesiąt minut temu nastąpił kres mojego strachu. Musiałam się do tego po prostu przyzwyczaić.
- Masz - Piotrek przerwał moje tłumaczenia i podał mi do rąk samochodowe kluczyki z przywieszonym do nich breloczkiem w kształcie piłki siatkowej, doskonale rozumiejąc pobudki, które mną kierowały - i idź ją stamtąd zabierz. My tymczasem pójdziemy się przebrać i powiemy ochronie, aby cię wpuścili na trybuny i tam się spotkamy.
- Dzięki - uśmiechnęłam się w podzięce do niego, po czym obróciłam się na pięcie i odeszłam.
Oni więc dalej kierowali się w stronę hali, a ja szłam w kompletnie inną stronę, na parking, na którym chwilę temu Piotrek zaparkował swój samochód. Otworzyłam go, kiedy tylko do niego dotarłam i z tylnego siedzenia wyciągnęłam swoją torebkę. Pogrzebałam w środku, ale na wyświetlaczu mojego telefonu nie widniało żadne nieodebrane połączenie. Może to i dobrze? - pomyślałam, zamykając samochód przyjaciela. - W końcu to oznacza, że wszystko jest w porządku - tłumaczyłam sobie, idąc powoli w stronę hali. Nie spieszyło mi się jakoś specjalnie, jakbym chciała się napawać uczuciem wolności, które dopiero zaczynało do mnie docierać. Poza tym siedzenie i wgapianie się w parkiet, na którym wysocy faceci przebijają piłkę przez siatkę, nie należało do moich ulubionych zajęć, zwłaszcza gdy nie odbywało się to w atmosferze meczowej.
Przyglądałam się mojej postaci, próbując sobie przypomnieć, co wydarzyło się dalej. Wydawałoby się, że wszystko było w jak najlepszym porządku. W końcu nic już nie powinno mi grozić, zwłaszcza w tym miejscu. Tylko dlaczego wciąż coś mnie niepokoiło? Jakieś przeczucie podpowiadało mi, że czar zaraz pryśnie...
I nagle, jakby moja intuicja miała rację, z prawej strony z zawrotną prędkością nadjechał czarny samochód terenowy o przyciemnianych szybach, i z piskiem opon zatrzymał się przede mną na środku parkingu, odcinając mi drogę do hali. Widziałam własne początkowe zdezorientowanie na twarzy, które po chwili zamieniło się we wściekłość na kierowcę, który prawie mnie przejechał.I który tak mnie wystraszył!
Wtedy przypomniało mi się wszystko.
- Nie! - krzyknęłam.
Zapomniałam jednak, że nikt tu mnie przecież nie widzi oprócz wciąż stojącej obok mnie babci Francesci. A przez to nikt nie może usłyszeć mojego głosu. Do tego te wydarzenia już się rozegrały i ja już nic nie mogę na nie poradzić, nie mogę odwrócić ich biegu…
Tymczasem przyciemniona szyba od strony kierowcy opuściła się i ujrzałam w niej Paola. Mój były mąż miał teraz dokładnie taki sam wyraz twarzy w chwilach, kiedy wpadał w tak dobrze mi znaną furię. Już wtedy powinnam wiedzieć, że to się dobrze dla mnie nie skończy, jednak nawet gdybym się w tym zorientowała, miałam zbyt mało czasu na jakąkolwiek reakcję.
- Skoro ja nie mogę cię mieć, to nikt nie będzie cię miał! - krzyknął mi prosto w twarz.
Następne wydarzenia rozegrały się z zawrotną prędkością. Obydwie krzyknęłyśmy - ja (ta z zaświatów) dlatego, że nie chciałam, aby to się wydarzyło po raz kolejny, druga ja (ta na ziemi) z przerażenia. Paolo tymczasem wyciągnął z samochodu broń i wystrzelił z niej prosto we mnie. Nie mogłam nic zrobić. Nie mogłam się ruszyć. Kula trafiła w mój brzuch. Paolo przeklął jeszcze siarczyście po włosku, bo zapewne nie trafił tam, gdzie to sobie wcześniej założył, ale orientując się, że huk zwrócił na nas uwagę gapiów, którzy zaczęli się zbiegać, w pośpiechu zasunął samochodową szybę, posyłając mi jeszcze mściwe spojrzenie na pożegnanie i z piskiem opon odjechał. Uciekł, a ja zsunęłam się na kolana, po czym ległam jak długa na chodniku. Od strony hali biegli już ochroniarze, którzy zauważyli, co się właśnie stało. Za nimi na łeb na szyję gnał zszokowany Piotrek, który był już przebrany w strój treningowy i zapewne właśnie wyszedł przed halę tylko po to, by zorientować się, dlaczego tak długo nie wracam. Myślał pewnie, że ochrona znowu nie chce mnie wpuścić do środka. Nie spodziewał się raczej takich wydarzeń…
Z rany na brzuchu ciekła krew, której z każdą chwilą było coraz więcej. Moja koszula nasiąkała nią jak gąbka i zamiast bieli, była już prawie cała czerwona. Byłam na skraju utraty przytomności, jednak starałam się nie zamknąć oczu i nie zasnąć. Wiedziałam, że nie mogę tego teraz zrobić. Musiałam coś jeszcze załatwić.
Tymczasem ja, ta z zaświatów, kurczowo trzymałam się ramienia babci Francesci, żeby nie zemdleć (choć nie wiem, czy umarli mogą mdleć...) i przyglądałam się wszystkiemu, co przecież już się zdarzyło i w czym wzięłam czynny udział.
Piotrek dobiegł do mnie pierwszy. Widać, że był sportowcem, skoro zdążył wyprzedzić krępych ochroniarzy z piwnymi brzuszkami, mimo że ci wystartowali kilka chwil przed nim. Chłopak nie wiedział, co powinien zrobić, w końcu nikt nigdy go nie uczył, jak ma się zachować, gdy jego przyjaciółka zostanie postrzelona i leży na środku chodnika, będąc na skraju życia i śmierci. Dopiero po chwili ucisnął moją ranę na brzuchu, aby zmniejszyć krwotok. Tymczasem ktoś inny, stojący obok, już dzwonił po karetkę.
- Alicja, trzymaj się, wszystko będzie dobrze - zdenerwowany Piotrek mówił szybko, mimo że starał się być spokojny. Nie bardzo mu to jednak wychodziło. - Zaraz przyjedzie karetka i cię zabierze.
- To był Paolo - wycharczałam, spoglądając mu w twarz.
- Nic nie mów, musisz oszczędzać siły. Wszystko powiesz policji, jak już wydobrzejesz - mówił dalej, mimo że ewidentnie ta informacja wyprowadziła go z równowagi.
Pokiwałam głową prawie niezauważalnie.
- Piotrek, możesz mi coś obiecać? - zapytałam po chwili.
- Ciii - uciszał mnie, głaszcząc drugą dłonią po włosach. - Ala, porozmawiamy później.
- Nie, muszę to wiedzieć teraz! - uparcie trwałam przy swoim.
Chłopak, widząc moją zaciętą miną, skinął głową. Zapewne zorientował się, że cokolwiek by teraz nie powiedział, ja i tak postawię na swoim.
- Gdybym umarła… - zaczęłam więc, ostrożnie dobierając słowa.
- Nawet tak nie mów! - krzyknął na mnie rozzłoszczony.
- Nie, Piotrek. Obiecaj mi, że gdybym umarła, zaopiekujesz się z Olą Robertem - mówiłam, mimo że każde kolejne słowo przychodziło mi z coraz większą trudnością, bowiem senność brała nade mną górę. - Wiem, że wymagam od was naprawdę wiele, ale on już nikogo nie ma oprócz mnie. Nie chcę, żeby trafił do domu dziecka albo, co gorsza, do niego - mówiłam cicho, a z moich oczu kapały łzy.
I nie były to łzy bólu fizycznego, bo on był nieistotny, ale psychicznego. Właśnie się z nim żegnałam, mimo że tak bardzo nie lubiłam tego robić…
- Alicja, nie umrzesz, rozumiesz? - a Piotrek, uparciuch jeden, wciąż trwał przy swoim. - Wyjdziesz z tego i będziesz się cieszyć z wolności i z syna, zobaczysz - przekonywał mnie.
- Piotrek, czy ty mnie w ogóle słuchasz? - spytałam już trochę wyprowadzona z równowagi. - Chcę, abyś mi to obiecał w razie, gdyby mi się nie udało. Chcę być spokojna, że on nie zostanie tutaj sam, że będzie miał was. Obiecaj mi to, proszę… - szepnęłam, już niemal płaczliwie.
- Dobrze, Ala, choć nie widzę w tym najmniejszego sensu - Piotrek kręcił głową, ale ustąpił mi, widząc jak bardzo mi na tym zależy. - Obiecuję ci, że gdybyś umarła, na co ci w ogóle nie pozwalam!, wraz z Olą zaopiekujemy się Robertem. Ale ty mi za to obiecaj, że się nie poddasz - dorzucił, patrząc wyczekująco prosto w moje lekko zamglone oczy.
- To przecież do mnie niepodobne - szepnęłam z uśmiechem.
Dzięki obietnicy blondyna, byłam spokojna o Roberto. Piotrek i Ola byli ludźmi godnymi mojego zaufania, których mały bardzo polubił przez ostatnie miesiące. Wiedziałam więc, że Roberto będzie miał należytą opiekę, dzięki czemu mogłam skupić się teraz tylko na sobie. I zanim nastała ciemność, usłyszałam jeszcze własne imię. I to nie tylko z ust Piotrka, ale również kogoś innego. Nie byłam już jednak w stanie rozpoznać, do kogo należał ów głos…
Karetka przyjechała chwilę po tym, jak straciłam przytomność. Patrzyłam z boku, jak wnoszą mnie na noszach do środka samochodu, jak Piotrek krzyczy do mnie, abym się nie wygłupiała i otworzyła te cholerne oczy, i jak Grzesiek biegnie w naszą stronę zdezorientowany, nie rozumiejąc w ogóle, co się właśnie dzieje. Po kilkunastu minutach karetka odjechała na sygnale w stronę szpitala, a Piotrek ubrudzony moją krwią, próbował jakoś uspokoić rozpaczającego Grześka, który przed chwilą dowiedział się, co się właśnie wydarzyło. Nie mogłam obojętnie patrzeć na jego rozpacz, chciałam go jak najszybciej przytulić do siebie i zapewnić, że przecież wszystko będzie dobrze, bo ja się nie poddam. Ale nie mogłam tego zrobić. On mnie przecież nie widział, bo ja ledwo żywa przed chwilą odjechałam karetką w stronę szpitala. A poza tym… ja już chyba nie żyłam, więc nie mogłam go zapewnić o tym, że wrócę… To byłoby kłamstwo.
Ta scena była ostatnią, którą zobaczyłam, bo zaraz po tym wszystko znów się rozmazało i wróciłyśmy z babcią Francescą na górę. Dobrą chwilę zajęło mi ponowne przyzwyczajenie się do światła, które znowu otaczało mnie z każdej możliwej strony.
- Wiesz już więc, dlaczego tutaj jesteś - szepnęła babcia Francesca, kiedy zauważyła, że już jestem z powrotem. - I naprawdę, możesz być z siebie dumna, Alu. Zapewniłaś Robertowi bezpieczeństwo, tak jak tego chciałaś.
- Poniosłam za to wielką cenę, ale było warto - powiedziałam, przytakując jej.
- Czasami trzeba poświęcić coś najważniejszego, aby uszczęśliwić innych - powiedziała babcia, przytulając mnie do siebie.
Z jej oczu spadła łza na moje ramię.
- Myślałam, że anioły nie płaczą - uśmiechnęłam się do niej.
- Czasami nawet nam się to zdarza - powiedziała Francesca, rozpromieniając się.
Złapałam ją za rękę. Byłam gotowa, by przekroczyć progi bram.
- Jesteś tego pewna? - spytała Francesca, widząc, co zamierzam. - Możesz jeszcze wrócić.
Potrząsnęłam przecząco głową i pociągnęłam ją w stronę bramy. Byłam przekonana, że dobrze robię. Roberto miał odpowiednią opiekę na ziemi. Wiedziałam, że Piotrek i Ola zrobią wszystko, aby mały w jak najmniejszym stopniu odczuł stratę matki i aby jak najszybciej wrócił do normalnej kondycji psychicznej. A ja z nieba na pewno będę mogła im we wszystkim pomóc. Do tego Paolo już mu nic nie może zrobić, jemu przecież przede wszystkim chodziło o mnie. Ale mnie już nie będzie, da więc Robertowi spokój. A mi przecież należy się nagroda za wszystko, co przeżyłam, mimo mojego młodego wieku. Babcia Francesca miała rację - wygrałam i teraz powinnam odpocząć, bo zdecydowanie na to zasłużyłam.
Prawie już przekroczyłam z nią próg bożej bramy, kiedy coś mnie zatrzymało. Kolejny głos, który nie wiadomo skąd dochodził i który na pewno nie należał do babci Francesci, bowiem ta wciąż stała obok mnie i trzymała moją dłoń.
- Alicjo, nie zostawiaj mnie, nie teraz…
Zdecydowanie był to męski głos i tym razem nie roznosił się po tym miejscu, jak wcześniej głos babci. Dochodził raczej z dołu, ale gdy skierowałam tam swój wzrok, niczego nie zobaczyłam, co pomogłoby mi rozwikłać tę nową zagadkę. Wszystko przykrywały wszędobylskie obłoczki.
- Niczego od ciebie nie chcę. Nie oczekuję, że będziesz ze mną, że mnie pokochasz… bardzo bym tego chciał, ale rozumiem, że po tym wszystkim co przeżyłaś, możesz nie chcieć się wiązać z jakimkolwiek mężczyzną. Bardzo bym chciał, abyś była ze mną, ale to nie jest najważniejsze w tej chwili.
Rozpoznałam go. Grzesiek. To był jego głos. Na pewno.
- Najważniejsze jest to, że wygrałaś z Paolem, mimo że tyle przez niego wycierpiałaś i tyle musiałaś poświęcić. Ale nie dałaś się mu i teraz jesteś wolna. Ala, przecież nie możesz się właśnie teraz poddać, kiedy w końcu na nowo możesz cieszyć się życiem, swoim synem, tym, że on już nigdy niczego złego wam nie zrobi!
Miał rację. Nie powinnam się poddawać właśnie teraz, kiedy mogę żyć bez strachu o to, że jutro Paolo zapuka do moich drzwi, by zabrać mnie ze sobą z powrotem do piekła na ziemi, które mi stworzył. Albo - co gorsza - by odebrać mi Roberto. Byłam wreszcie wolna i powinnam się cieszyć życiem, patrzeć jak mój syn dorasta i pomagać mu wtedy, gdy będzie mnie potrzebował. Nie mogę go zostawić, narazić na kolejne stresy. Muszę być przy nim.
Momentalnie puściłam dłoń Francesci. Jak ja w ogóle mogłam pomyśleć, by zostawić Roberto samego? Jak mogłam chcieć zrobić mu coś takiego? Co ze mnie za matka? Powinnam walczyć do końca dla mojego syna, a ja w tej chwili myślałam tylko o sobie!
- Muszę wrócić - szepnęłam w stronę babci, ocierając z policzka łzę.
Mimo wszystko, nie chciałam się z nią rozstawać. Bardzo za nią tęskniłam. Była moim aniołem we Włoszech. Dała mi siłę i bardzo mnie wspierała. Gdyby nie ona... nie byłoby mnie tu. Nasze ponowne spotkanie uświadomiło mi jak bardzo mi jej brakuje. Najlepiej by było, aby Francesca mogła wrócić ze mną, jednak wiedziałam, że ona nie ma już wyboru - przekroczyła progi bramy, a od tego nie ma odwrotu.
- To dobra decyzja, Alicjo. To jednak jeszcze nie jest twój czas - odpowiedziała mi babcia, po czym przytuliła mnie do siebie. - Obiecuję ci, że wciąż będę się wami opiekować. Będę na was patrzeć i wam pomagać, jak tylko będę mogła. Choć wydaje mi się, że to już niedługo nie będzie potrzebne… - mrugnęła do mnie porozumiewawczo, kiedy wyswobodziła się z moich objęć. - Bądź szczęśliwa i uściskaj ode mnie mojego prawnuka najmocniej jak potrafisz.
Tylko tyle zdążyłam jeszcze usłyszeć, zanim babcia Francesca kompletnie zniknęła we mgle. Światło ją okalające zaczęło się rozmywać, a obraz znów stał się nieostry. Nagle poczułam ból w okolicach brzucha. Nie spodziewałam się takiego ciosu, dlatego zgięłam się w pół, łapiąc się za niego, a w moich oczach momentalnie pojawiły się łzy. Spadałam. Powietrze świstało tuż przy moich uszach. W pewnym momencie pomyślałam, że nigdy nie dosięgnę dna. Aż w końcu coś twardego poczułam pod swoimi plecami. Świst powietrza ustał. Leżałam na czymś, a coś innego obok mnie pikało miarowo.
Nie wiedziałam co się dzieje, więc postanowiłam otworzyć oczy, aby na własnej skórze przekonać się, gdzie tym razem się znajduję. Zrobiłam to z trudem, ale mi się udało. Zobaczyłam biały sufit nad sobą i światło, które znów raziły mnie w oczy.
- Gdzie jestem? - wycharczałam.
Mój własny głos mnie przeraził. Zaschło mi w gardle. Było mi niedobrze, wszystko mnie bolało. Miałam wielką ochotę wrócić tam - na górę, jednak wiedziałam, że moja decyzja jest nieodwołalna i nieodwracalna. Chciałam jednak choćby na moment poczuć się znowu tak błogo, jak czułam się jeszcze chwilę temu…
Nagle nade mną zobaczyłam parę zielonych, wpatrzonych we mnie jak w obrazek, zatroskanych oczu. Ktoś pochylał się nade mną i patrzył na mnie z uwielbieniem wymalowanym na twarzy, jakby właśnie spoglądał na anioła.
- Jesteś w szpitalu - usłyszałam. - Cholernie nas wystraszyłaś, Alka! - usłyszałam wyrzut.
To był Grzesiek, który przez ten cały czas przy mnie czuwał.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że do nas wróciłaś - powiedział po chwili, a jego usta ułożyły się w szeroki uśmiech ulgi.
- Nie mogłam przecież zostawić tu was samych - powiedziałam wzruszona i próbowałam się do niego uśmiechnąć, ale chyba nie bardzo mi to wyszło.
Bo mimo że tam na górze było mi dobrze, nie miałam zamiaru cofać swojej decyzji. Nie żałowałam tego, że nie przeszłam przez próg bramy. Dostałam drugą szansę od Boga i miałam zamiar ją wykorzystać najlepiej, jak tylko mogłam to zrobić.
- Najważniejsze, że jesteś z powrotem. Teraz już wszystko będzie dobrze, nikt cię nie skrzywdzi już nigdy więcej, nie pozwolę na to. Oczywiście, jeśli pozwolisz mi zaopiekować się tobą i Robertem… - mówił Grzesiek, trzymając mnie za rękę.
Kiedy tylko wspomniał imię mojego syna, rozejrzałam się gwałtownie dookoła siebie, nie zwracając uwagi na ból, jaki taka reakcja wywołała w moim organizmie. Miałam nadzieję, że Roberto gdzieś tu jest. Musiałam się jednak  zawieść, bo nigdzie go nie zauważyłam.
- Gdzie… - zaczęłam, ale Grzesiek mi przerwał, jakby domyślając, o co mi chodzi.
- Piotrek z Olą się nim zajmują. Nie martw się, wszystko z nim w porządku. Bardzo się o ciebie martwi, ale znosi tę sytuację naprawdę dzielnie. Jest twardy, po mamie - wyjaśnił mi z uśmiechem.
- Chciałabym go zobaczyć - powiedziałam od razu.
- Oczywiście, już dzwonię do Piotrka, aby go z Olą przywieźli - powiedział Grzesiek, szukając czegoś po kieszeniach.
A żeby to zrobić, musiał puścić moją rękę. Zrobiło mi się naprawdę źle, kiedy to się stało. Ten gest dawał mi pewnego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. Było to dla mnie zupełnie obce uczucie, w końcu ostatnie lata spędziłam w piekle, w którym nie było miejsca na coś takiego. I muszę przyznać, że było to dla mnie coś pięknego, za czym tęskniłam i czego tak bardzo mi brakowało.
Grzesiek tymczasem wyciągnął z kieszeni komórkę i zaczął w niej czegoś szukać, uparcie wpatrując się w wyświetlacz. W końcu znalazł to, co go interesowało i chciał już wyjść, ale udaremniłam mu to złapaniem go za rękę. Spojrzał na mnie zaskoczony i jednocześnie zainteresowany tym, czego mogę od niego chcieć.
- Proszę, zaopiekuj się nami - szepnęłam, patrząc mu w oczy.
Grzesiek przez chwilę nie wiedział, czy się przesłyszał, czy może była to jego wyobraźnia, czy to jednak stało się naprawdę. Patrzył mi prosto w oczy, jakby szukał w nich potwierdzenia. Widziałam jego zdezorientowanie, które po chwili zmieniło się w niedowierzanie, a kiedy skinęłam głową, by go tym gestem jeszcze bardziej upewnić, że to wszystko prawda, dostrzegłam nieopisane szczęście. I zanim się zorientowałam, Grzesiek porwał mnie w swoje długie ramiona i przyciskał mocno do klatki piersiowej. Syknęłam z bólu, mimo że to było naprawdę przyjemne uczucie. Ból brzucha jednak nie dawał o sobie zapomnieć i nie mogłam go ot tak zignorować…
- Boże, przepraszam cię Aluś, nie chciałem ci zrobić krzywdy! - wystraszył się Grzesiek nie na żarty, puszczając mnie i delikatnie kładąc z powrotem na łóżko. Nawet poduszkę mi poprawił. - To wszystko z radości - mówił skruszony, jakby bał się, że przez jego reakcję nagle odwołam swoje słowa.
- Przestań się tłumaczyć - przerwałam mu, uśmiechając się do niego. - Idź po lekarza, zadzwoń po Roberto i wróć do mnie jak najszybciej - powiedziałam.
Grzesiek pokiwał głową i już chciał odejść, jednak znów go zatrzymałam. Chłopak spojrzał na nasze splecione dłonie, a później prosto w moje oczy.
- Ale najpierw mnie pocałuj - zażądałam, kiedy tylko nasze spojrzenia się spotkały.



_______________________________

Minął rok od mojej ostatniej publikacji tutaj, a mnie tak nagle, bez powodu coś natchnęło, by w końcu dodać tu coś nowego, dlatego odgrzebałam opowiadanie napisane dawno, dawno temu. Mam nadzieję, że jest to dla Was miła niespodzianka. I że następny raz będzie miał miejsce w krótszym okresie czasu. 
Pozdrawiam.